Był koniec listopada i ostatni planowany dzień naszego pobytu w Hiszpanii podczas kilkumiesięcznej wyprawy. GPS na Wrocław ustawiony, olej sprawdzony, płyn chłodniczy dolany. Furgon odpalił na widok kluczyka. Pomyśleliśmy, że to dobry znak.
Dobra, pora ruszać! I tak opuściliśmy Barcelonę. Pogoda była piękna, biomet korzystny a nawierzchnia na autostradzie twarda.
Lekkie wibracje
Podczas drogi w pewnym momencie odczułem lekkie wibracje auta. Pomyślałem „ach te katalońskie autostrady”. Ale przynajmniej są dostępne zawsze dwa pasy, a nie jak u nas na płatnym odcinku A4, której nigdy nie widziałem bez robót drogowych.
Ale to nie była wina drogi. Kilka minut później...
Łup! Patrzę w lusterko, iskry lecą z tylnej osi jak podczas przecinania stalowej rury Boschem i wtem wyłania się nasze koło, które zaczyna nas wyprzedzać.
Jako że silnik 1.9 Diesel bez turbo, skrzynia 4 biegowa — wiecie pewnie — że wyprzedzenie nas nie jest szczytem możliwości nawet dla Seicento.
Koło, pędząc przed siebie, minęło pas zieleni i zatrzymało się gdzieś po drugiej stronie autostrady w rowie, cudem nie powodując kolizji z innymi samochodami.
Wtedy już wiedziałem: Hiszpania nas tak łatwo do domu nie puści…
Francja elegancja. Bynajmniej
Myślicie, że to koniec historii? Nie, nie, nie...
Z VW T3, a szczególnie moim furgonem opowieść nigdy się nie kończy. Francja przyjęła nas bagietkami, śmierdzącym serem i kontrolą paszportu covidowego na granicy.
Był początek grudnia, śnieg padał obficie a my mieliśmy trampeczki i letnie kurtki przeciwdeszczowe, na które zarzuciliśmy jakieś tanie poncza z Grenady kupione za 10€.
Czuliśmy się jak dwaj Gringo zdobywcy świata. Szczerze, droga przez Francję jest tak nudna przez powielające się schematy małych miasteczek, w których centrum jest bar, kościół i piekarnia z bagietkami, że myślisz, że to jakieś deja vu i kręcisz się w kółko.
Surfing po rondzie
Było dosyć zimno, a furgon nie był wyposażony w webasto więc stwierdziliśmy, że zatrzymamy się w Zurichu na dwa dni u naszego znajomego. To, co działo się później to było najbardziej ekstremalne przeżycie, jakiego doświadczyłem.
Wyobraźcie sobie, że jesteście zwykłym, normalnym obywatelem kraju bankierów, mieszkacie w małym miasteczku, trochę bardziej rozwiniętym od tych małych francuskich, ale dalej bardzo małym.
Wracacie o godzinie 17 z pracy tą samą drogą co zwykle, jest wielka śnieżyca a tu zza zakrętu — zza którego nic nigdy nie jedzie — wyłania się VW T3, na letnich oponach z deską surfingową przymocowaną do dachu, pokonujący każde rondo bokiem.
Napęd na tył, letnie opony i deska jak wisienka na torcie.
Czy ktoś widział kiedyś coś takiego? Nie wiem, jak dokładnie udało nam się dojechać, ale kilkukrotnie prawie wpadliśmy do rowu, a o uniknięciu zderzenia z pługiem to już nawet nie będę wspominał.
Z perspektywy czasu, czy to mnie czegoś nauczyło? Tak. Nie ma lepszych przygód jak ze starym dobrym VW T3.
Trzeba być jastrzębiem stojącym na czele innych jastrzębi.